Waldemar Czechowski
Moje spotkanie z dziełem Vincenza nastąpiło stosunkowo późno – w początkach lat osiemdziesiątych XX w., czyli niemal w 30. roku mego życia. Wtedy to po raz pierwszy wniknąłem w pisarstwo Vincenza głęboko i bezpośrednio. Zacząłem oczywiście od cyklu huculskiego. Wydanie Pax-owskie miałem już u siebie od jakiegoś czasu – sam je „wystałem” i upolowałem „spod lady” u znajomego księgarza Veritasu w Łodzi, przy ul. Piotrkowskiej 245. Trudno dziś uwierzyć, że w tamtych latach trzeba było właśnie „wystać”, wyprosić istotne i oczekiwane książki. Szeptane wieści („Wyjdzie Jung, Vincenz, Miłosz”) były dla uważnych czytelników sygnałem, że pora zaczynać „polowanie”. I tak zdobyłem Połoninę. Wcześniej, w 1979 albo 1980 r., przeczytałem u Henryka Wańka polecany przez niego gorąco esej dotyczący chasydów z tomu Po stronie dialogu. To była rekomendacja nie do odrzucenia i dobry początek procesu poznawania nowego pisarza. Ogarnęła mnie ciekawość, chęć, by przeczytać więcej i więcej, by znaleźć inne interesujące rzeczy.
Sprawa z Vincenzem ma się tak, że głębokie treści jego prozy mogą rezonować w odbiorcy tylko w pewnym konkretnym momencie osobistego rozwoju i wiążącego się z nim upodobania do określonej literatury. Do bycia prawdziwym czytelnikiem trzeba dorosnąć. Głód literatury albo się wynosi z domu, z dzieciństwa, albo kształtuje w sobie później, dzięki trafieniu na właściwą chwilę i właściwą lekturę. W eseju O książkach i czytaniu Vincenz wspaniale pisze o „cesze wierności” wobec lektur, o książce-przyjacielu i o głębokiej, zażyłej, niemalże miłosnej relacji między odbiorcą a książką. Ten tekst jest klasyką dla smakoszy. Jeżeli Vincenz do ciebie nie przemówi w pierwszym momencie, odłóż lekturę – na potem. Nie radzę się jednak zniechęcać.
Właśnie w ten sposób nadszedł mój „czas na Vincenza”. Stało się to w jedynym właściwym momencie – tak jak do poety przychodzi wiersz i nie ma odwołania, „trzeba go zapisać lub odczytać”, jak mawiał mój przyjaciel Andrzej Suryn. Przywołuję go tutaj, gdyż to z nim po raz pierwszy czytałem Vincenza na głos. Polecam! Wybraliśmy Na wysokiej połoninie, bo w tej lekturze szukaliśmy inspiracji i pokrzepienia w czasie marnym (był to okres stanu wojennego). Właśnie ukończyłem pierwsze przeprowadzane w domowym studio nagrania wierszy Suryna, jakie złożyłem w tomik Xero-art w mojej Oficynie Przyjaciół. Potem tworzyliśmy „dźwiękowe wydawnictwa”, kopiowane na kasety magnetofonowe, które kolportowaliśmy z rąk do rąk. Po pierwszym audiobooku poetyckim Suryna, z marszu niejako, zaczęliśmy czytać do mikrofonu Połoninę – intuicyjnie uznawszy właśnie dzieło Vincenza za najodpowiedniejsze do treningu tej umiejętności. Tak powstawały audycje literackie z tekstów Suryna, Vincenza, a potem także Czesława Miłosza, z podkładem Klaudiusza Debussy’ego, Igora Strawińskiego, Wolfganga Amadeusza Mozarta i moich prywatnych nagrań muzyki przyjaciół: Mieczysława Eligiusza Litwińskiego, Marka Styczyńskiego oraz ekomuzyków spod znaku alternative sound. Jednak wiersze i teksty Miłosza i Vincenza, choć nagrane i skopiowane na kasety w kilku egzemplarzach, nie doczekały się wydań.
W latach osiemdziesiątych XX w. życie artystyczne zamykało się w domach – w całej Polsce w małych kręgach organizowano wernisaże sztuki, koncerty i wieczorki poetyckie. Powstawały też „latające uniwersytety”. Podziemie artystyczne trwało, podobnie jak polityczny sprzeciw wobec komuny. Był to okres spotkań, posiedzeń, konspiracji, poważnych politycznych akcji, „kultury podziemnej”, „kultury zrzuty” (przykładem grupa „Łódź Kaliska”), w których brało się czynny udział. Od tamtego czasu zaczęliśmy z Andrzejem i gronem przyjaciół nazywać tę naszą przestrzeń i miejsce tworzenia Studiem Widzew. Pamiętam do tej pory, że lektura tekstu Święty Jurij (fragmentu Listów z nieba – II księgi Nowych czasów, czyli drugiego pasma Połoniny: „ten, co Babę Lodową zaklepał, Hospoda słoneczko wyprosił, klucze od wiosny przekazał...”), pozwoliła na swoiste odkrycie muzyczności Vincenza. Czytanie jego utworu na głos przypominało, jaki był oryginalny pomysł pisarza na tetralogię. Chodziło mu mianowicie o to, by jak najwierniej oddać żywy przekaz mowy huculskiej z jej śpiewnością. Swój karpacki epos (który ktoś nazwał później Kalewalą Karpat) dyktował więc autor żonie, Irenie, stronica po stronicy. Miał głęboką świadomość, że największy walor i prawda opisywanej przez niego rzeczywistości tkwi w żywej mowie Hucułów, w pieśniach, śpiewności języka, w ustnym przekazie. I tę właśnie głęboką muzyczność tekstu dostrzegliśmy z Andrzejem w Świętym Juriju. Traktowaliśmy go jako hymn do wiosny (od razu wywołujący skojarzenie ze Świętem wiosny Strawińskiego), pełen świeżości, niewinności i mocy.
Takie były pierwsze moje i Suryna intuicje dotyczące Vincenza i nasze nim zauroczenie (oraz zadania aktorskie, interpretacyjne) podczas rejestracji odczytań na taśmie. Fraza ta brzmiała jakby żywcem wyjęta z kolędowania (a ja przecież całymi dekadami zajmowałem się nagraniami i filmowaniem kolędników, w tym na Huculszczyźnie) albo jak melodia zamawiaczy chorób, ludowych uzdrawiaczy czy szamanów. Wszystko to odnajdywałem coraz bardziej świadomie w pisarstwie Vincenza. Ostatnio przychodzi mi na myśl określenie „Vincenz w awangardzie”.
Owo doświadczanie muzyczności Vincenzowej frazy praktykowali przez lata artyści i aktorzy Teatru Wiejskiego „Węgajty” spod Olsztyna, adaptując fragmenty tej prozy. Wacław Sobaszek, dzięki któremu pogłębiłem wiedzę o Vincenzie, napisał i wyreżyserował godzinny spektakl teatralny Historie Vincenza, znajdujący się w repertuarze „Węgajt” przez ponad 10 lat. Wystarczy choć raz na żywo usłyszeć np. słowa recytowane w tym spektaklu przez Wolfa Niklausa: „Tyś wodo, tyś czysta wodiczko, święta jordaniczko...”, albo: „Kiedyś u kolebki sztuk ludzkich wyśpiewał starzec oślepły...” w formie śpiewu-improwizacji Erdmute Sobaszek – aby uchwycić echo dawnych, pierwotnych rytuałów i obrzędów ludowych. To są pierwociny żywej mowy Karpat. Cała Huculszczyzna, szczególnie region Czarnohory, niemalże po dziś dzień przesiąknięta jest tym fenomenem „żywego słowa” i kultywowania ustnych tradycji, które tak wspaniale określił Vincenz mianem „prawdy starowieku”.
Jak już wspomniałem, nasze spotkanie z pisarzem nastąpiło w szczególnym dla Polski okresie. Mieliśmy za sobą lata światła i radości po czasie „Solidarności”. Ale zaraz po niej przyszła noc stanu wojennego. Tak się też i mnie zdarzyło, że po Połoninie zacząłem lekturę Dialogów z Sowietami i poznawanie losu pisarza, który, zmuszony do emigracji, z prawdopodobnym sowieckim wyrokiem śmierci tułał się po Europie (Węgry, Francja, Szwajcaria). Dzieła tego autora sprawiały wtedy wrażenie pewnego rodzaju remedium na poczucie bezsiły, jakie ogarnęło nasz kraj. Przesłanie „Będziesz kochał wrogów swoich” w stanie wojennym nie było łatwe do przyjęcia, choć się automatycznie nasuwało. Ale też sprawa hipotetycznej recepty Vincenza na ów czas nie wydawała się wcale taka prosta. Na pewno niełatwa byłaby dla mistrza z Bystreca np. akceptacja systemu polityczno-historycznego, jaki funkcjonował w ostatniej dekadzie PRL-u. Vincenz nazywał przecież sowiecki system po imieniu: „beznadzieja i potworna nuda sowietyzmu”. Gdyby żył w latach osiemdziesiątych XX w., może niekoniecznie radziłby „emigrację wewnętrzną” albo zamknięcie się w studiach nad Homerem i Platonem. W Dialogach z Sowietami czuło się uniwersalną raczej myśl o potrzebie zrozumienia wroga, wsłuchania się w jego język, symbole, źródło siły – po to, aby poznać prawdę (jak radził Zbigniew Herbert w wierszu Potęga smaku), zgłębić cały system i fikcyjność jego zasad, a następnie nie szukać „trzeciej drogi”, ale przerobić na nowo sokratejską lekcję sprzeciwu (i znów Herbertowskie: „choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała / głowa”). Może także w stanie wojennym mistrz z Bystreca zalecałby głębokie wsłuchanie się w przedśmiertną mowę Sokratesa i znalezienie tam czegoś dla siebie?
Czytając pierwszy raz do końca Połoninę Vincenza, byłem właśnie po lekturze Zniewolonego umysłu Miłosza (i, prawie równolegle, Ziemi Ulro) – a więc sprawy „ketmana” i małej ojczyzny miałem świeżo przepracowane i uważałem za bardzo aktualne. Ostatnia dekada komunizmu w Polsce i dopiero co zaistniały stan wojenny rzucały te refleksje niczym ziarno myśli na podatną glebę naszej samoświadomości narodowej. Triumf „Solidarności” i wciąż powtarzane: „Kiedy upadnie sowiecki system i ten czas absurdu?”, potem zwątpienie powszechne... i nagle lektura Dialogów z Sowietami – to były znaki. Zadawane wtedy pytania odciskały się głęboko w duszy. Do dziś pamiętam tamte rozterki, nocne Polaków rozmowy. I dlatego, jak już wspomniałem, lektura Vincenza trafiła, przynajmniej u mnie, precyzyjnie w swój czas. Tych dwóch autorów, Miłosza i Vincenza, oraz ich książki wtedy przeżywało się jak przekazy duchowe lub talizmany na przyszłość. One, mogę powiedzieć, dogłębnie „przeorywały świadomość”. Ale pytanie, czy Polska kiedykolwiek dołączy do kręgu rodzinnej i demokratycznej Europy, wywoływało smutek. Lata osiemdziesiąte XX w. były chyba najsmutniejszą dekadą mojego życia. A jednak to w ich trakcie zdarzyła się ta nasza wiosna ludów, rok 1989. I potem Vincenza i Miłosza nie czytało się już tak samo. Dialogi z Sowietami, Zniewolony umysł i Ziemia Ulro – do których powracam nieustannie – to książki w jakiś sposób wiecznie aktualne, ale dziś zapewne odmiennie się je odbiera. I inny czytelnik, i inne czasy...
Kolejny trop (kolejne pasmo myśli): jak literaturę Vincenza wykorzystywać w twórczości teatralnej, sztukach performatywnych czy w filmie? Później, po dekadzie „Solidarności”, do dzieł mistrza z Bystreca powracałem wciąż na nowo. Aż po dziś dzień zainspirowany – jako filmowiec, dokumentalista, związany z ideą małych ojczyzn (i koncepcji bliższej, ściślejszej ojczyzny, jaka występuje w omawianej prozie) – podążałem tropem wskazanym przez teksty Vincenza aż do pewnych sukcesów na tym polu. Napisałem i wyreżyserowałem godzinny dokument Śladami Vincenza o autorze Połoniny, film, w którym przewodnikiem po spuściźnie twórcy huculskiego eposu stał się Miłosz. W ten sposób mistrz i uczeń (w takiej przecież hierarchii poeta ustawiał swoje relacje wobec Vincenza w eseju La Combe) znów znaleźli się obok siebie. Stawałem się gorliwym wyznawcą idei małych ojczyzn, realizując dokumenty dla TVP2 – do programu Michała Bogusławskiego pt. Małe ojczyzny. Jego pomysł, by krótkimi (do 30 minut) formami filmowymi opisywać świat wielu tradycji, etnosów występujących na terenie Polski, uważałem za znakomity. To była prawie wprost odczytana idea Vincenza, by pokazać bogactwo związków człowieka z krajobrazem kulturowym, w którym przyszło mu żyć. W redakcji na Woronicza w Warszawie powstało tych dokumentów ponad 300. Sądzę, iż Vincenz mógłby być dumny z takich uczniów-filmowców. Mogę więc śmiało powiedzieć, że dla mnie jako dla i czytelnika (kocham książki), i twórcy filmowego (mającego na koncie ponad 25 dokumentów) Vincenz był i jest prawdziwą skarbnicą inspiracji. Pokazuje też, jak funkcjonować w wielokulturowej rzeczywistości i jak z gwar czerpać wzory i klucze interpretacyjne do nauki o językach – jak odczytywać wkład małych grup etnicznych w tradycję narodu, ojczyzny, państwa. Te refleksje były dla młodej posolidarnościowej Polski istotnym elementem w procesie budowania nowej tożsamości i wnoszenia wkładu w wielką rodzinę wspólnoty europejskiej.
Warto wczytywać się w Vincenza długotrwale i nie poddawać się, mimo mogącego pojawić się na początku znużenia. Rozpoczynając bowiem lekturę tych tekstów, trzeba mieć świadomość, że ich autor był prawdziwym erudytą: władał 14 językami, w tym sanskrytem i hebrajskim, doskonale znał literatury europejskie oraz wiele nurtów filozoficznych i prowadził twórcze rozmowy ze śmietanką intelektualną ówczesnej Europy. Vincenz nie pisał jak Rudyard Kipling, Henryk Sienkiewicz czy Charles Dickens. Jego prace można porównywać raczej do dzieł Thomasa Stearnsa Eliota, Jamesa Joyce’a albo Georgija Gurdżijewa.
Sądzę, że warto jeszcze dodać, iż Vincenz zainspirował mnie do tworzenia tekstów nie tylko na potrzeby filmu. Obcując z jego literaturą, ośmieliłem się pisać także w innych okolicznościach i celach. Ta aktywność daje mi radość. I to dzięki Vincenzowi czasami wyrażam myśli inaczej niż zwykłem, co też jest istotnym elementem w moim życiu twórczym.
Jak wspomniałem, idea małej (bądź bliższej, ściślejszej) ojczyzny jest ważną myślą Vincenza, która inspirowała wielu. Znakomicie kontynuował ją Miłosz, porównując zresztą teksty mistrza z Bystreca do dzieł Mickiewicza. Określenie „mała ojczyzna” brzmiało autorowi Doliny Issy (pisanej nota bene w La Combe, w cieniu i pobliżu tych samych drzew, przy których stał dom Vincenzów) po mickiewiczowsku i tę istotę rodzinności, bliskości i swojskości próbował on przełożyć na koncepcję Rodzinnej Europy.
Kolejną wielką naukę Vincenza stanowi uwrażliwianie na mniejszości narodowe, na dialog kultur i na szukanie głębi w etnosach Europy i świata. We mnie ta nauka wciąż trwa i jest chyba najważniejszą lekcją z humanistyki, przerobioną zresztą w praktyczny sposób – na film. To także trop dla innych filmowców dokumentalistów oraz dla etnografów – prawdziwa skarbnica inspiracji w dziedzinie antropologii kultury i etnologii.
Inspiracje, jakie czerpałem z dzieł Vincenza we własnej twórczości filmowej, są nie do przecenienia. Jako „scenarzysta” (cudzysłów stąd, że dokument nie posiłkuje się klasycznym – literackim – tekstem scenariuszowym) otrzymałem nie tylko warsztat poznawczy, ale też wrażliwość, która gra pierwszoplanową rolę w świadomości estetycznej i w wyczuleniu na obrazowanie. Proza Vincenza zapewniła mi zaś inną niż wyuczone w łódzkiej filmówce czy na planie zdjęciowym umiejętność: uważniejszego wsłuchiwania się w subtelności kulturowe, w mowę symboli, znaków i w językową warstwę rozmówców lub obserwowanych postaci (w ich sposób mówienia, brzmienie głosu). Uzmysłowiła mi, jak ważna jest rola „muzyczności krajobrazu” czy metaforycznego ładunku barw, wpływu kolorystyki na duchowe przeżycia.