Michał Kruszona
Kim jest dla mnie Vincenz? Zanim stał się pisarzem, z krwi i kości, był zaledwie jakimś magicznym słowem, zawierającym w sobie moją tęsknotę do wyidealizowanych pierwotnych gór i zamieszkujących je ludzi.
Doskonale pamiętam, kiedy jako wkraczający w dorosłość 18-letni chłopak przechodziłem obok poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha na rogu placu Wolności i alei Marcinkowskiego. W oknie wystawowym od strony placu stały dwie części cyklu Na wysokiej połoninie: Zwada i Listy z nieba. Zielone obwoluty przykuwały moją uwagę, ale autor był mi wówczas kompletnie nieznany. Książki te nie należały do tanich i niełatwo było przekonać rodziców, że warto je kupić. Ostatecznie dostałem je bodajże na imieniny, 29 IX 1982. Pamiętam to jako wielkie wydarzenie. Zaczytywałem Zwadę z wypiekami na twarzy – dotąd nie zetknąłem się z niczym podobnym. Foka Szumejowy, w swojej szlachetności, od razu stał się dla mnie przeciwstawieniem tego wszystkiego, co dostrzegałem w ludziach złego i odrażającego – pamiętajmy, był to początek lat osiemdziesiątych XX wieku, pierwszy rok stanu wojennego. Obszerne i hermetyczne dzieło Vincenza stanowiło nie tylko znakomite lekarstwo, ale i ucieczkę od szwankującej rzeczywistości.
Połonina okazała się dla mnie źródłem całego mnóstwa zdarzeń i w konsekwencji zmieniła moje życie – choć brzmi to górnolotnie, dokładnie tak się stało. W 1986 roku, borykając się z ciągłym niedostatkiem wiedzy na temat twórcy huculskiej tetralogii, wysłałem list do Berkeley, do Czesława Miłosza. Otrzymałem odręcznie napisaną odpowiedź od autora Doliny Issy, nie zdając sobie wówczas sprawy, że Vincenz również dla niego był nie tylko pisarzem. W jego domu Miłosz znajdował równowagę utraconą w trakcie pierwszych emigracyjnych lat. Wtedy kończyłem już studia na UAM w Poznaniu, przygotowując pracę magisterską o chasydach (nie muszę dodawać, że zainspirowały ją wątki chasydzkie odnalezione w dziele Vincenza).
Jestem przekonany, że gdyby nie młodzieńcze zauroczenie tym, co znalazłem „na wysokiej połoninie”, nie zająłbym się historią, nie fascynował kulturą Karpat, nie wyjeżdżał co roku do Rumunii, wreszcie – nie napisałbym żadnej książki i nie pracował w Muzeum – Zamku Górków w Szamotułach. Jedno wynikało z drugiego, a zaczęło się od iluminacji sprzed 32 lat. Mój dom pełen jest karpackich pamiątek, korytarz zdobią żółto-zielone huculskie kafle, w pokoju kilkudziesięciu świętych spogląda na mnie z namalowanych na szkle ikon, na fotelach leżą różnobarwne kilimy. Tak oto przypadkowe zauroczenie zielonymi obwolutami książek z wystawy poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha i późniejsza ich lektura doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.