Aleksander Madyda
Z pisarstwem Stanisława Vincenza zetknąłem się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, gdy wreszcie zaczęło ono być publikowane przez wydawnictwa krajowe. Lektura eseistyki tego autora (Z perspektywy podróży, Po stronie dialogu) nie była dla mnie łatwa ze względu na meandryczny, dygresyjny, miejscami nawet pokrętny styl wywodu, które to cechy interpretowałem jako skutek wpływu filozofów niemieckojęzycznych na Vincenza. Dlatego zawsze traktowałem te eseje jako kontekst ułatwiający zrozumienie dzieła życia pisarza: Na wysokiej połoninie; poza tym nie stanowiły one dla mnie żadnej istotnej wartości intelektualnej.
Zupełnie inaczej natomiast odebrałem wydany poza zasięgiem cenzury państwowej pamiętnik wojenny Dialogi z Sowietami – zafascynowała mnie w nim postawa autora, którą nazwałbym postawą antropologa kultury, usiłującego w najbardziej niesprzyjających warunkach terenowych zachować obiektywizm poznawczy, oparty na empatii. W latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy w Polsce dominowała nienawiść do wszystkiego, co radzieckie, taki tekst działał bardzo odświeżająco.
Nigdy zaś nie przebrnąłem przez Powojenne perypetie Sokratesa, bo nie znalazłem w sobie dość siły, by zgłębić ową, chyba anachroniczną (nigdy zresztą nie ukończoną), próbę powieściowej reanimacji Platońskiego dialogu filozoficznego.
Na tym tle lektura tetralogii huculskiej była doświadczeniem zupełnie odmiennym, lecz – trzeba przyznać – niejednorodnym. Wysoka połonina jako całość zachwyciła mnie epickim rozmachem, artyzmem stylu (zwłaszcza opisów przyrody) i egzotycznością tematyki (to bez wątpienia najlepsza w literaturze polskiej realizacja tematu ludowego). Największe wrażenie wywarła na mnie rozwichrzona kompozycyjnie Prawda starowieku, która mistrzowsko odsłania specyfikę mityczno-magicznej umysłowości chłopskiej, co sprawia, że czytelnik jest w stanie spojrzeć na niezwykle bogaty świat huculskich obyczajów, obrzędów, wierzeń i folkloru oczyma członka tradycyjnej społeczności pasterskiej. Zwada z kolei pokazuje dwa podstawowe konflikty cywilizacyjne – natury i kultury oraz kultury wiejskiej i kultury miejskiej – w całym ich skomplikowaniu i dramatyzmie, czemu dobrze służy uporządkowana forma owego dzieła, bardzo bliskiego klasycznej powieści. Dwie pozostałe części Połoniny – Listy z nieba i Barwinkowy wianek – nie dorównują poprzednim ani pod względem wagi problematyki, ani kształtu literackiego, co jest spowodowane przede wszystkim nieukończeniem tych utworów przez autora, a także niedopracowaniem ostatecznej koncepcji całości cyklu.
Dziś do tekstów Vincenza nie wracam, bo mnie one nie inspirują. Nawet najwartościowsza artystycznie i najciekawsza ideowo tetralogia huculska nie stanowi atrakcji – ze względu na jej utopijność. Trzeba bowiem pamiętać, że Vincenz rozpoczął pisanie Połoniny w latach trzydziestych XX wieku, zabierając w ten sposób głos na temat zjawisk politycznych w Europie (nazizm, komunizm) i w Polsce (autorytaryzm, polonizacja mniejszości narodowych), czego wyraźne ślady można znaleźć choćby w eseistycznych fragmentach Prawdy starowieku czy w niektórych użytych w niej nazwach osobowych. Cykl Na wysokiej połoninie zawiera jednak nie tyle obraz konkretnej rzeczywistości, ile jej projekt, zatem nie mówi, jaki świat jest, lecz jaki powinien być. Powoduje to, że uniwersum tetralogii (zwłaszcza w tomach 1 i 4) wydaje się mocno wyidealizowane – a taka wizja dziś, w drugiej dekadzie nowego tysiąclecia, podobać mi się raczej nie może.
Jeśli uprawianie nauki o literaturze uznać za pewien rodzaj twórczości, to na pewno trzeba powiedzieć, że odkrycie dzieła Vincenza okazało się dla mnie korzystne. Zachęciło mnie ono bowiem do podejmowania takich tematów badawczych, których realizacja wymusza myślenie innowacyjne.